galeria
Był taki czas, kiedy kupowanie choinki wydawało się niedorzeczne, kiedy było się dzieckiem, a puszcza zaczynała się za płotem.
Przyjemności i ekscytujących wyzwań związanych ze świętami Bożego Narodzenia było w tamtym czasie wiele. Przez lata dzieciństwa narosły osobliwe tradycje rodzinne, które rodziły się z przypadkowych sytuacji, splotów zdarzeń. Jedną z nich była misja zdobycia choinki. Wiązało się to z wyprawą do puszczy, podczas której trzeba było znaleźć odpowiedni świerk, albo dwa - do dwóch rogów największego pokoju w domu. Musiały być wysokie do sufitu. Część żeńska wolała szerokie, gęste, mocne drzewa, Znachor zawsze kręcił na nie nosem, jego ideałem były smukłe, delikatne wąskie choineczki.
Kiedyś zimy były śnieżne i mroźne. Zapuszczając się w puszczę, napotkać można było jedynie tropy zwierząt. Brodząc po kolana w śniegu z siekierą na ramieniu, w huczącej ciszy zimowego lasu, czułyśmy się jak na bezkresnej, dzikiej, odludnej Syberii, którą znałyśmy jedynie z filmów. Żadnej z nas nie brakowało fantazji i wyobraźni. Musiałyśmy unikać leśniczego, o istnieniu straży leśnej nie miałyśmy pojęcia. Robiłyśmy dziesiątki kilometrów zanim znalazłyśmy idealne choinki, równe z każdej strony, gęste, bez wybujałego czuba. Nie jest to wcale łatwe w dzikim lesie. Później ciągnęłyśmy je do domu, jak upolowana zdobycz, zazwyczaj przez las, nie wychodząc na drogę, żeby nikt nie widział naszych śladów. Nie wiem do dziś, czy te wszystkie zabiegi i kamuflaż były potrzebne. Ale były fajne. Aranżując sobie w dzieciństwie taki i podobne ekstremalne sytuacje, w starszym wieku wyśmiewałyśmy tzw. szkoły przetrwania i amerykańskie programy o drużynach, których zadaniem było przetrwanie w dżungli. Miałyśmy to wszystko dawno za sobą. Mama kręcąc głową trochę z dumą, trochę z niepokojem powtarzała: Nikt nie ma takich synów w okolicy, jak ja córki!
Pasikonik