galeria
Z żalem pożegnaliśmy Pana Stanisława Matczaka, osobę bardzo mocno wrośniętą w historię, rozwój naszej ziemi, Seniora rodziny, który wraz z małżonką Panią Aliną (oboje fot. obok) zbudowali rodzinną firmę, opierając ją na sztandarowym produkcie, tradycyjnie wyrabianych lodach. Syn Pana Stanisława, Krzysztof i małżonka Jolanta z powodzeniem kontynuują tradycję, dbają o jakość, wzbogacają o nowe, ale z szacunkiem do tego, co wypracowane przez Seniorów rodziny.Na początku proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci Pana Stanisława.
Na hasło Matczak – od razu odpowiadamy - pyszne lody, jesteście Państwo od dziesiątek lat niemal symbolem Sokółki, smakiem tego miasta, powiatu, kojarzącym się z beztroską dzieciństwa, radością letniej kanikuły… nie byłoby jednak tych wspomnień, gdyby nie Pani Alina i Pan Stanisław Matczakowie i ich pomysł na zarobkowanie w połowie lat 60., proszę opowiedzieć, jak to się zaczęło…
Pani Alina Matczak:
Jak się pobraliśmy, nie pracowałam. Mąż pracował w Zakładach Metalowych. Tam bardzo mało zarabiał. Tak się ułożyło, że zaraz 1. dziecko, za rok 2., za 3. rok - trzecie i ciężko było. Później, jak w 1959 roku Stanisław przeszedł do CPN-u, wynajęliśmy mieszkanie: jeden pokój, kuchenka, w której mieszkała gospodyni. Biednie było, po prostu zmusiły nas warunki. Naprzeciwko mieszkały panie, które robiły lizaki i widząc naszą trudną sytuację, zaproponowały mi, żebym zaczęła także je robić, ale nie bardzo mi pasowało. Dalsza kuzynka męża była w Niemczech i pracowała przy lodach, widząc naszą trudną sytuację, powiedziała, żebym spróbowała robienia lodów i dała recepturę i tak się zaczęło. Wtedy lód był tylko w szpitalu, trzeba było załatwić, żeby dostać. Było tak: gotowało się mieszankę, a później - koneweczkę wstawiało się w lód i się kręciło. Mąż był bardzo pomysłowy i pracowity, złota rączka - więc zrobił urządzenie na model dawnych żaren i tak kręciliśmy do 1964 roku. W 1965 roku zaczęliśmy robić lody oficjalnie, trudnością w rozpoczęciu był brak dokumentów i potrzebnego wykształcenia. Musiałam przede wszystkim należeć do Cechu Rzemiosł. Aby zacząć, musiałam mieć 7 klas skończonych. Wieczorami ze znajomymi pieszo chodziliśmy do szkoły, do Żuk na kurs. W międzyczasie zaczęliśmy remontować budynek koło domu, żeby dostać zezwolenie. Musiałam zdać egzamin rzemieślniczy w Białymstoku z cukiernictwa, z zakresu lodów i zdałam go za pierwszym razem. Gdy już wszystko było przygotowane Wydział Handlu przysłał pismo, że jednak nie zgadza się na rozpoczęcie działalności. Byłam bardzo uparta i poszłam do Cechu to wyjaśnić. Tłumaczyłam im, jakie przygotowania już poczyniliśmy. Traf chciał, że do sokólskiego Cechu przyjechał wtedy reporter w sprawie rozwoju rzemiosła, który pomógł w pomyślnym dla nas załatwieniu tej sprawy. I tak to się zaczęło. Ja to mówię, że zawsze czuwała nad nami Opatrzność Boża. Mąż zrobił kręcenie elektryczne, gotowało się na płycie w garnkach, z garnka do garnka się przelewało, bo mieszankę z jajkami nie tak łatwo ugotować. Produkcją zajmował się Stanisław, a do 1973 roku dodatkowo jeszcze pracował zawodowo. Jak kupiliśmy maszyny, już nie dawałam rady sama, ale Stanisław był przezorny i nie chciał się z pracy zwolnić. Ja byłam bardziej ryzykowna i przedsiębiorcza. Moje dzieci mówią, że byłam szyją, a Tata głową. Mąż był bardzo dokładny i przywiązywał dużą uwagę do porządku, jaki miał panować w lodziarni. Niektórzy mówili, że przez to, jaki był - niepotrzebny nam Sanepid do kontroli, bo on jest naszym „sanepidem”. Nigdy nie mieliśmy kłopotów z kontrolą czystości w zakładzie. Mąż żył lodami, nawet jak już ostatnio bardzo źle się czuł, to mówił, że maszyny musi składać i przygotowywać do sezonu.
Dla sokółczan, ba mieszkańców okolicznych miejscowości - Sokółka latem kojarzy się z lodami u Matczaka, bez nich nie było niedzielnego spaceru, festynów, uroczystości komunijnej, majowych świąt czy procesji Bożego Ciała – zaufanie kilku pokoleń zobowiązuje?
Jolanta Matczak, synowa ŚP. Pana Stanisława: Jakość i tradycja zobowiązuje, więc nie chcemy zmieniać technologii na łatwiejszą i prostszą. Nie chcemy zmieniać urządzeń, które służą nam od lat 70. na współczesne, gdyż na nich nie uzyskalibyśmy konsystencji lodów, o które nam chodzi i nie byłyby one takie, jak dawniej. Jesteśmy zobowiązani, zobligowani wręcz przez naszych klientów do zachowania receptury. Dla ludzi, którzy spędzili dzieciństwo w Sokółce i wyjechali stąd do większych miast czy za granicę, po przyjeździe do Sokółki sztandarowym miejscem odwiedzin są nasze lodziarnie - większość stwierdza, że smak się nie zmienił, wręcz gratulują nam, że trzymamy ten sam poziom.
Panie Krzysztofie, Pana Ojciec był niewątpliwie tytanem pracy, a jaki był prywatnie?
Tata wstawał o godz. 2.00 w nocy, żeby załączyć agregat amoniakalny do uzyskiwania odpowiedniej temperatury pracy na frezerach. Od godziny 3.00-4.00 zaczynał przygotowywanie mieszanki. Była to ciężka fizyczna praca. Mieliśmy mniej smaków (3) i 2 frezery. Jedne mieszanki się gotowały, inne już tata skręcał. W latach 80., 90. po kolei moi 4 szwagrowie brali się za tę robotę, ale żaden nie wytrzymał więcej niż rok, półtora. W latach 90. ja zacząłem kręcić, a tata przygotowywał mieszankę i pomagał. W ostatnich latach tata podupadał na zdrowiu i ledwie chodził, ale wiosną odżywał, całą zimę mógł chorować, a jak przychodził sezon lodów, to wracały siły witalne - po prostu tym żył. Tata trafił do szpitala pierwszego dnia, kiedy zaczęliśmy przygotowywać lodziarnię do sezonu. Nawet na łóżku szpitalnym niepokoił się, czy sobie poradzimy. Nie chciał się zgodzić na wymianę pasteryzatora, zakupionego w 1972 roku, którego kondycja była już słaba. W tym roku dał się w końcu po latach przekonać i nie doczekał już montażu nowego, jakoś dla nas to tak symbolicznie wybrzmiało…
Tata zawsze wyznawał wartości patriotyczne i chrześcijańskie, które zresztą mi zaszczepił. Był też bardzo obywatelski, zawsze głosował w wyborach i referendach ogólnopolskich i lokalnych.
Ojciec był ogólnie bardzo spokojnym człowiekiem, nie przeklinał, ale jak się już zdenerwował to, trzeba było uciekać mu z drogi. Bodaj na początku lat 80. przyszedł do nas przedstawiciel sokólskiego Sanepidu i stwierdził, że trzeba zamontować nowy zlew, a to były czasy, kiedy zdobycie, zakup, montaż zlewu były bardzo trudne, a tato - jak to się mówiło: „powiedziane - zdziełane” - zlew zamontował. Po miesiącu przyjechał następny kontrolujący, tym razem wojewódzki i do taty z pretensjami, dlaczego ten zlew tu stoi, że jest niepotrzebny, a nawet nie może go tu być - tata wziął młot i pyta urzędnika: niepotrzebny? To najpierw po zlewie, później po tobie! Od tego czasu tego inspektora u nas nie było, inni owszem (śmiech) Oczywiście nie uderzyłby nigdy, ale bardzo go rozzłościły sprzeczne interpretacje przepisów. A zlew pozostał.
Robicie Państwo lody od 1965 roku, jak przez te wszystkie lata zmieniał się smak i sposób ich wytwarzania? Jaka jest tajemnica Państwa lodów?
JM: Kontynuujemy to, czego rodzice nas nauczyli. Nasza technologia jest bardzo, bardzo pracochłonna. To nie jest tak jak współcześnie – proszek, gotowe komponenty, do frezera i mamy lody! Skład podstawowy naszych lodów jest niezmienny od początku: mleko, jaja, śmietanka, cukier – na tej bazie produkujemy, dodając odpowiednie dodatki, czy to owoce, bakalie - poszczególne smaki. Jesteśmy spadkobiercami receptury i technologii naszych rodziców, nie chcemy nic zmieniać.
Serdecznie Państwu dziękujemy za rozmowę, ale przede wszystkim za Wasze Lody.
------------------------
Pani Krystyna Andrzejewska, sąsiadka Państwa Matczaków: Moje relacje z panem Stanisławem i z panią Aliną są szczególne, ponieważ oprócz sąsiedztwa są jak moja przyszywana rodzina. Jesteśmy bardzo zżyci. Mój dom rodzinny był na przedmieściu, a tam też mieszkali jako młode małżeństwo państwo Matczakowie, więc znałam już ich jako mała dziewczynka. Po kupieniu nowego domu znowu staliśmy się sąsiadami. Jestem bardzo szczęśliwa, że mam takich sąsiadów, większym darem są ci sąsiedzi niż ten dom. Są to bardzo życzliwi i ciepli ludzie. Dawali mi poczucie bezpieczeństwa, dzięki nim nigdy nie czułam się samotna. Klucz do mojego domu jest u nich zawsze od 21 lat. Każdy dzień pan Stasio witał z uśmiechem, dreptał sobie po podwórku, czego nam dzisiaj brakuje. Jak się tu przeprowadziliśmy, pomiędzy posesjami był płot. Z panią Aliną uznałyśmy, że będzie nam łatwiej do siebie chodzić, jak będzie tu furtka, pan Stasio to usłyszał i kiedy wróciłam z pracy, furtka była już gotowa. Na zawsze zapamiętamy go, jak oparty na tej furtce każdego z uśmiechem pozdrawiał.
Pani Jadwiga Biziuk, sąsiadka Państwa Matczaków: Pan Stanisław był bardzo uczynny, zawsze, kiedy prosiłam go o pomoc, mogłam liczyć na jego życzliwość. Pozytywnie go wspominam, był dobrym człowiekiem i tak go będę zawsze wspominała.
fot. rodzinne archiwum Państwa Matczaków
Opracowanie:
Aneta Tumiel, Łukasz Mucuś