galeria
Robert Mikołaj Rynkowski (ur. 1971) jest pochodzącym z Suwałk doktorem teologii. Oprócz publikacji tematycznych pisze książki dla dzieci i młodzieży, których akcja rozgrywa się m.in. w Sokółce. Nam opowiada o tym co, oprócz żony, uwiodło go w naszym mieście, o twórczości i planach na przyszłość.
Mówi się o kryzysie wiary. Triumf na listach bestsellerów święci „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Tymczasem jest Pan teologiem piszącym młodzieżowe książki w starym stylu. Może pochodzi Pan z innej epoki?
Tak, pochodzę z innej epoki. Epoki, w której w Polsce o Tolkienie czy Lewisie mało kto słyszał, a do wydania takiej książki jak „Pięćdziesiąt twarzy Greya” prawdopodobnie nie dopuściłaby cenzura. Zaczytywałem się w przygodach Pana Samochodzika, „Dziewiątki” z „Kapelusza za sto tysięcy”, Tomka Wilmowskiego, Winnetou i Olda Shatterhanda, Przebiegłego Węża i Żółtego Kamienia ze „Złota Gór Czarnych”. A o teologu pewnie wielu myśli dzisiaj jako o jakimś relikcie ze średniowiecza. Zapewniam jednak, a mam nadzieję, że moje książki, choć w starym stylu, o tym przekonują, że z aż tak odległej epoki nie pochodzę.
Wiem, że na pewnym etapie dopada to każdego pisarza. Zapytam więc: czy Aneta i Karolina żyją już w Pana głowie własnym życiem?
Czasami tak. Chyba że akurat wyprą je na drugi plan inne fikcyjne postacie. Na razie nie zdradzę szczegółów, ale w głowie rodzi mi się konkurencja dla Karoliny i Anety. Czy będzie ona na tyle silna, żeby zepchnąć dziewczyny na drugi plan? Nie wiem. Na razie Karolina i jej przyjaciółka w mojej głowie dorośleją, szukają nowych przygód albo te je znajdują.
Jest Pan teologiem z Suwalszczyzny i elementy te można odnaleźć w Pana książkach. Ile jeszcze jest w nich Roberta Rynkowskiego?
Sporo. To Robert Rynkowski, zafascynowany indiańskimi bohaterami czytanych książek, wraz z bratem i kolegami z sąsiedztwa, budował książkową Fortecę, w której Karolina i Aneta mają swoją bazę poszukiwaczy skarbów. To on ma przyjaciela profesora z Krakowa, specjalistę od literatury i Biblii, od którego „podkrada” pomysły na „naukową” warstwę książek. Ale wiele jest tu także z innych osób, z którymi spotykam się na co dzień, i wydarzeń z ich życia. A te postaci i ich historie „nosi i przetrawia” w swojej głowie Robert Rynkowski.
Karolinka, Karolek, Kamilek. Czy "Karolinki z Karolkiem wojowanie" i "Niezwykłe przygody aniołów" można uznać za wstęp do "Szyfru, muzeum i sykomory"?
W pewnym sensie tak. Wszystko zaczęło się od tego, że mojej córce, gdy była mała, opowiadałem bajki o diabełku i aniołku, którzy jak to te postacie, podpowiadają jej dobre i złe zachowania. Następnie niektóre te historyjki spisałem, bo szkoda mi było, żeby bezpowrotnie przepadły. A potem pomyślałem, że można je ubarwić i rozwinąć. Tak powstały wspomniane książki anielsko-diabelskie. I właśnie w trakcie ich pisania przyszedł mi do głowy pomysł, że można by te zmagania aniołów i diabłów przenieść do realnego świata. Pomysł ewoluował i w efekcie powstała książka przygodowa „Szyfr, muzeum i sykomora”.
Pana głównym konkurentem na rynku księgarskim jest Harry Potter. Uwiódł rzesze młodych czytelników, ale kościół krytykuje tę serię. Jakie jest Pana zdanie o przygodach młodego czarodzieja?
Tak, to prawda, prawie każdy młody czytelnik zna książki o Harrym Potterze i pewnie wielu jeszcze pozna. Muszę się przyznać, że przeczytałem tylko dwa pierwsze tomy, i to dość dawno temu. Nie da się zaprzeczyć, że przygody młodego czarodzieja czyta się bardzo dobrze, że książki bardzo wciągają, że są ciekawe postacie, barwna fabuła – słowem, jest w tych książkach wszystko, co w bestsellerach powinno być. Czy są tam wartości edukacyjne? Bez wątpienia. Bohaterowie – ci pozytywni – cechują się odwagą, samodzielnością i pewnością siebie, ofiarnością i zdolnością do poświęceń, a w każdej książce dobro wygrywa nad złem. Nie powiedziałbym, że Kościół krytykuje te książki, raczej krytykują je niektórzy jego przedstawiciele czy członkowie. Ci, którzy z reguły we wszystkim skłonni są dopatrywać się magii i wpływów diabelskich. Ja się do nich nie zaliczam.
Zamiast pieniędzy mamy kartę, zamiast płyt – odtwarzacze mp3, zamiast listów – maile, zamiast spotkań - facebooka, a zamiast książek – e-czytniki. W Pana powieściach dużą rolę odgrywa historia. Czy nie przeraża Pana współczesna cyfryzacja, zanik fizycznych nośników, a co za tym idzie, rozleniwienie ludzi?
Tak, lubię historię, zawsze ją lubiłem, oprócz książek przygodowych w dzieciństwie i młodości czytałem również książki historyczne. Gdyby moje życie potoczyło się odrobinę inaczej, być może byłbym z wykształcenia historykiem, a nie teologiem. No i powiedzmy sobie szczerze: jaką wartość za parę lat będzie miał odtwarzacz mp3 czy e-czytnik? Czy oprócz tego, że będą elektrośmieciami, będą czymś jeszcze? Ale cyfryzacja, jaką na razie znamy, mnie nie przeraża. Jeśli coś mnie przeraża, to to, że być może za jakiś czas książki będą pisać programy komputerowe (już to robią, chociaż na razie jeszcze człowiek musi im pomagać). Nie boję się tego, że nie będę miał zajęcia, ale że ludzie, trochę z lenistwa, będą czytać łatwą i lekką – bo co do tego, że taka będzie, nie mam wątpliwości – literaturę „komputerową”.
Dzieciaki to wdzięczni odbiorcy, czy najbardziej wymagający czytelnicy?
Powiem tak: według mnie nie różnią się aż tak bardzo od innych czytelników. Jedni są wymagający, inni mniej.
Nawet historie oparte na faktach wymagają realizatorskiego szlifu. Pan bardzo trzyma się faktów, ale ile jest koloryzacji w Pana książkach?
Tak, trzymam się faktów. Nawet tak bardzo, że aż sprawdzam takie drobiazgi, na które pewnie żaden czytelnik nie zwróci uwagi, jak np. to, czy w danym okresie noce są księżycowe, czy bezksiężycowe, albo jak kursują pociągi. Nie koloryzuję również kwestii „naukowych”. Pole dla fikcji znajduję najczęściej w historii. Coś mogło być, ale prawdopodobnie nie miało miejsca. Np. nie spotkałem się z tym, by ktoś wskazywał, że mogą być jakieś piwnice pod dawnym budynkiem kamedulskim innym niż klasztor w Wigrach, pod którym zresztą takie piwnice podobno są. Jednak istnienie takich podziemi w jakimś pokamedulskim majątku na Suwalszczyźnie, chociaż jest fikcją, nie jest całkiem niemożliwe. Podobnie jak istnienie znanego z „Szyfru, muzeum i sykomory” dyskusyjnego klubu biblijnego katolika, protestanta i żyda. Nie słyszałem o istnieniu takiego klubu, ale w przedwojennych Suwałkach żyli przedstawiciele tych wszystkich wyznań i religii, więc…
Agatha Christie wpadała na nowe pomysły, myjąc naczynia. Marta Kozłowska wzięła rozbrat z rzeczywistością i zamieszkała w małej wsi, by napisać książkę. Jakie są Pana sposoby na artystyczny zastój, jeśli dopada Pana taki?
Na razie artystycznego zastoju nie doświadczyłem. Ale jeśli taki by się zdarzył, to wrócę do pisania książek teologicznych, mam pewne pomysły, których nie mam czasu zrealizować. Ja z reguły na nowe pomysły wpadam podczas sprzątania mieszkania. A że dość często sprzątam, to i z pomysłami nie mam problemu.
Swoimi książkami był Pan w stanie zeszklić mi oczy i wprowadzić w stan nostalgii. Rozumiem, że potrzeba pisania pochodzi ze środka, ale niech Pan powie, czy nie miał Pan obaw, że w dobie trójwymiarowych filmów, naszpikowanych efektami specjalnymi, Pana książka może okazać się mało atrakcyjna dla młodego odbiorcy i przejść bez echa?
Gdybym nastawiał się na szalony sukces moich książek, pewnie teraz siedziałbym w bardziej odosobnionym miejscu, a nie rozmawiał z Panem. Za sukcesem wielu współczesnych bestsellerów niekoniecznie stoi ich wartość literacka, ale raczej ogromne pieniądze wydane na ich promocję. Cieszę się, jeśli dociera do mnie informacja, że jakiemuś czytelnikowi, młodemu albo nieco starszemu, książka się podobała. Dzieci, młodzież są z reguły bardziej oszczędne w ocenach, mówią, że książka im się podobała i już. Ale zdarzyło mi się np. usłyszeć, że pewna dorosła, bardzo zaznajomiona z literaturą czytelniczka popłakała się, czytając zakończenie „Szyfru, muzeum i sykomory”. Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego. Takie echo moich książek mi wystarczy.
Czy w przyszłości spotkamy się jeszcze w Starym Rogu?
Mam nadzieję, że tak. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że pracuję nad trzecią częścią przygód Karoliny, Anety i spółki. Jeśli uda mi się ją skończyć, a wydawca uzna ją za wartą wydania, to bez wątpienia spotkamy się w Starym Rogu, choć dziewczyny prawdopodobnie odwiedzą w większym stopniu również inne miejsca.
W ostatniej książce postawił Pan swoich bohaterów przed zadaniem trudniejszym, niż rozwikłanie najbardziej skomplikowanej zagadki. Mianowicie przed pytaniem, czym jest dla nich przyjaźń. Czy zamierza Pan w przyszłości iść tą samą drogą i pozwolić czytelnikom coraz lepiej poznawać postacie, wystawiając je na ekstremalne przeżycia i konfrontując z samym sobą?
Doskonale pamiętam, że sam musiałem sobie odpowiadać na takie pytania, jak czym dla mnie jest przyjaźń, mniej więcej w takim wieku, jak i konfrontować się z sobą samym. Zresztą wyniki tych konfrontacji mają wpływ na całe moje życie. To wtedy przyjąłem pewną zasadę, której staram się trzymać do tej pory. W przypadku bohaterów moich książek nie może być inaczej. Coraz bardziej zbliżają się do dorosłości, więc muszą się mierzyć z coraz bardziej dorosłym życiem, w którym są poważne uczucia, emocje, konflikty, walka o przywództwo i znaczenie, coraz trudniejsze wybory, w tym te moralne i etyczne. Nie wiem, czy teoria to potwierdza, ale wydaje mi się, że to w tym okresie w dużej części decyduje się to, kim jesteśmy w późniejszym życiu.
Karolina (bohaterka książki) uwielbia lawendowe lody ze Starej Szkoły. Czy ma Pan swój ulubiony smak w tym lokalu?
Chyba najbardziej lubię sorbet czarną porzeczkę.
Jak zaczęła się Pana znajomość z Sokółką?
Dzięki żonie. Poznaliśmy się na studiach i po jakimś czasie zacząłem bywać w tym mieście. Była to połowa lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Czy często Pan tu bywa?
Średnio pewnie raz w miesiącu. W wakacje częściej, oprócz tego zawsze na Boże Narodzenie i Wielkanoc.
Co urzekło Pana w naszym mieście na tyle, że postanowił Pan umieścić to miejsce w swojej książce?
Dla akcji książki potrzebna była przede wszystkim wielokulturowość Sokółki i okolic. Oczywiście społeczności prawosławne i muzułmańskie znajdziemy i w innych miejscach Polski, ale tutaj są to społeczności żyjące obok siebie, i obok katolików, już od wieków. To jest niezwykłe i niespotykane.
W najnowszej książce poświęca Pan więcej miejsca i uwagi Sokółce? Czy istnieje szansa, że Aneta i Karolina zagoszczą tu na dłużej?
Tego nie wiem. W nowej książce dziewczyny zaznajomią się bliżej z nieco innym regionem Polski. Ale przecież Karolina za lody lawendowe dałaby się pokroić, więc na pewno przynajmniej od czasu do czasu pojawi się w Sokółce.
Suwalszczyzna i Sokólszczyzna to bliskie sobie regiony, ale czy zauważa Pan między nimi jakieś subtelne różnice?
Powiedziałbym, że różnice wcale nie są takie subtelne. Pomijam już kwestie geograficzne: jeziora i „góry” Suwalszczyzny, których nie znajdziemy w okolicach Sokółki. Zupełnie inne są języki: w tzw. prostym języku na Sokólszczyźnie dominują słowa podobne do słów rosyjskich czy białoruskich, czego nie doświadczy się raczej na Suwalszczyźnie. W języku mieszkańców tego regionu prędzej dopatrzymy się jakichś wpływów litewskich czy niemieckich.
Jest Pan doktorem teologii, a jak zapewne Pan wie, sokólski kościół słynie z Cudu Eucharystycznego. Co teologia, jako nauka, mówi o takich wydarzeniach?
Przede wszystkim dopuszcza możliwość cudu. Z drugiej jednak strony jest w tej kwestii bardzo ostrożna. Zobaczmy, ile jest sanktuariów maryjnych na świecie? A w Polsce? Na samym Podlasiu pewnie kilka, w tym to nieodległe w Różanymstoku. A tylko warmiński Gietrzwałd jest jedynym w Polsce miejscem objawień maryjnych uznanych przez Stolicę Apostolską za autentyczne, zresztą podobnych miejsc na świecie wcale nie jest wiele. Teologowie mówią, że cud to znak łaski skierowany do człowieka przez Stwórcę. Jakiej łaski? Czy chodzi o uzdrowienia? Tych w miejscach cudów też nie jest wcale tak dużo. W Lourdes tych oficjalnie uznanych za cudowne jest około siedemdziesięciu na mniej więcej sto pięćdziesiąt lat, które upłynęły od objawień. Powiedziałbym, że ta łaska polega na tym, że Bóg do człowieka w cudzie mówi. A człowiek może mu odpowiedzieć: swoim życiem, modlitwą… Zatem cud to takie szczególne zaproszenie do rozmowy z Bogiem.
Rozmawiał Marcin Dębko
rynkowski.blog.deon.pl