Rozmowa z KRZYSZTOFEM KRASIŃSKIM

Rozmowa z KRZYSZTOFEM KRASIŃSKIM

Rozmowa z KRZYSZTOFEM KRASIŃSKIM, Radnym Województwa Podlaskiego, członkiem NSZZ "Solidarność" od chwili jej powstania; przewodniczącym Terenowej Komisji Koordynacyjnej NSZZ "Solidarność" w Sokółce w latach 1981-1989

Jak zaczęła się Pana przygoda z „Solidarnością”?
    Pracowałem wtedy w Zakładzie Energetycznym w Sokółce (kierownik Oddziału Eksploatacji). Przyszła  do nas wiadomość z centrali białostockiej, że już coś się tam zaczyna tworzyć – wiadomo, w Gdańsku i wszędzie zaczęły się ruchy strajkowe. Ludzie byli rozczarowani polityką władzy. Pojechałem więc do Białegostoku, aby zgłosić chęć organizacji koła oddziałowego w Sokółce. Koło powstało, a ja zostałem jego przewodniczącym.  Miałem wtedy wyższe wykształcenie oraz pełniłem funkcję kierownika Oddziału, dzięki czemu miałem większe możliwości działania. To mi zresztą pasowało. Poparcie działań związkowych było powszechne. Do „Solidarności” zapisało się 90% załogi – oprócz kierownictwa i działaczy partyjnych. Trochę czułem się nieswojo, wiedząc, że z kadry kierowniczej tylko ja zaangażowałem się w ten nowy ruch.

    W sokólskich zakładach też powstawały pierwsze organizacje związkowe „Solidarności”. Prym wiodła wtedy „Stolarka” – obecnie „Sokółka Okna i Drzwi”. Stworzyliśmy wtedy międzyzakładowe porozumienie w celu wzajemnego wspierania się, które przyjęło nazwę „Terenowa Komisja Koordynacyjna NSZZ „Solidarność” w Sokółce”. Zostałem jej przewodniczącym. Udzielaliśmy wsparcia organizacyjnego dla powstających organizacji związkowych z terenu obecnego powiatu sokólskiego.

Jak wyglądała codzienność związkowca?
    Pamiętam euforię, jaka panowała wśród ludzi tworzących nowy, niezależny od władz ruch związkowy. Codzienność związkowca to pomoc przy tworzeniu i rejestracji nowych kół związkowych, negocjacje z kierownictwem zakładów o nieutrudnianie organizacji zebrań związkowych oraz udzielanie wsparcia dla osób szykanowanych przez przełożonych za działalność na rzecz „Solidarności”.
    W tamtych czasach to było około 40 kół „Solidarności” i około 90%  pracowników większości zakładów. Popieraliśmy akcje, które były w kraju, rozprowadzaliśmy gazetki związkowe, robiliśmy „wizualizację” w mieście. Mieliśmy tablicę „Solidarności” - stała w centrum, przy parku, naprzeciw budynku Komitetu PZPR (obecnie budynek Urzędu Miejskiego). Tablica była oszklona, więc często była bita przez „nieznanych sprawców”. Na tablicy wisiały dość kontrowersyjne materiały, często były pisane dowcipy.
    Solidarność się rozwijała, w międzyczasie były zjazdy, byłem na pierwszym zjeździe NSZZ „Solidarność” w Gdańsku. Już wtedy było widać, że są osoby, które są przeciwne Wałęsie i podnoszono głosy o jego kontaktach z SB, ale trzeba przyznać, że on jako jedyny był osobą, która mogła porwać tłumy i to on został przewodniczącym.

Może opowiedzieć Pan
o początku stanu
wojennego?
    Wróćmy do Sokółki – cały czas byliśmy pod presją, straszono nas: „Co wy robicie, białe niedźwiedzie na was czekają”.  Oczywiście była też „poufna”  informacja, że Związek Radziecki szykuje na nas najazd, że stoją już wojska pod granicą. Byliśmy w niepewności, ale działaliśmy dalej.
    Przyszedł ten legendarny piątek 13-tego. Piękna pogoda, byłem aż nią zaskoczony. Padał taki drobny śnieżek. Wyglądam przez okno, patrzę – stoją mundurowi przed blokiem. No nic, trudno. Włączyłem telewizor, miał być teleranek dla dzieci, patrzę – mówi Jaruzelski. No to, myślę, jest nieciekawie. Wychodzę do kościoła, patrzę – a u mnie na klatce schodowej stoi jakiś pan. Nie zaczepiał mnie, poszedłem do kościoła z rodziną. Wróciliśmy, pan stał dalej. Stał tak cały dzień, do wieczora. Czekał, obserwował, co robię. W biurze Terenowej Komisji Koordynacyjnej (budynek obecnego Starostwa) były nasze dokumenty, był sztandar... W poniedziałek poszedłem normalnie do pracy. Kierownik Rejonu Energetycznego przestrzegł mnie, abym nic nie organizował. Wezwano mnie oraz zastępcę – Czesława Oszera oraz polecono otworzyć biuro. Zarekwirowano wszystkie materiały, łącznie ze sztandarem.

Odebranie sztandaru to ważny symbol, udało się go odzyskać?
    Bardzo ważną osobą dla uratowania sztandaru był wtedy śp. dziekan ks. Tadeusz Kalinowski, więc do niego udaliśmy się z prośbą o pomoc. Dziekan powiedział: „Spokojnie, nic nie róbcie, musimy przeczekać, bo wy się jeszcze przydacie. To się kiedyś skończy”. No i tak się stało. Rozmawialiśmy z dziekanem jeszcze o sztandarze, powiedział nam, że będzie próbował coś załatwić. Pisaliśmy różne listy, nawet do władz kościelnych, żeby pomogli. Nikt nam jednak nie pomógł. Czas wojenny powoli przemijał, my znowu poszliśmy do dziekana. Dziekan powiedział do mnie: „Spokojnie, sztandar się odnajdzie”. My skonsternowani nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Okazało się, że dziekan wymusił na komisarzu, aby oddał sztandar ze względu na treści religijne (na jednej stronie jest Matka Boska) i sztandar odzyskał. Nikomu nie chciał powiedzieć, abyśmy się nie narażali. Po stanie wojennym ksiądz dziekan mi osobiście ten sztandar oddał. Niestety, tylko to odzyskaliśmy. Reszta materiałów przepadła. A były to wszystkie pierwsze materiały związane z powstawaniem „Solidarności” na Ziemi Sokólskiej.

Czy Pan się wtedy bał?
    Oczywiście, na spotkania przychodzili ludzie, którzy chcieli zmian. Ludzie starsi pamiętali jeszcze czasy przedwojenne i wiedzieli, że może być lepiej. A ludzie młodzi byli zdesperowani, nie mieli perspektyw. Przecież były kartki na wszystko: mięso, cukier, nabiał, słodycze, alkohol, paliwo, ubrania dla dzieci itd. W mojej rodzinie pracowałem ja i żona, mieliśmy dwójkę dzieci i wiązaliśmy koniec z końcem. Powiedzieliśmy „dość”. Po spotkaniach, jak wychodziliśmy, to się zastanawialiśmy, kto nas śledzi, reagowaliśmy na każdy samochód przejeżdżający obok. Strach i obawa były częstym uczuciem. Mówiono niby żartem - „czekają was białe niedźwiedzie” (czyli Syberia), ale strach był. Na porządku dziennym były akcje prewencyjne SB, by kogoś zastraszyć, to kogoś wywieźć, kogoś wsadzić, bo za dużo powiedział lub znaleziono u niego ulotki. Albo wyrzucić z pracy. W stanie wojennym dla mnie skończyło się tym, że zostałem „oddelegowany” do pracy z dala od pozostałych pracowników, to jest teren obecnej rozdzielni energetycznej (ul. Mariańska).

Jednak Pan nie rezygnował…
    Jeszcze przed stanem wojennym opiekowałem się tablicą informacyjną. Na niej wieszałem materiały kontrowersyjne. Kiedyś wezwał mnie Naczelnik Gminy i polecił je zdjąć – one do Sokółki nie pasują – tłumaczył. Odpowiedziałem, że to są materiały, które wiszą w całej Polsce. To dlaczego niby nie mają wisieć w Sokółce? Następnie miało miejsce uświadamianie mnie, jaki wprowadzam ferment wśród mieszkańców, którzy chcą żyć w spokoju i że nie zdaję sobie sprawy, jak groźne skutki taka działalność może przynieść, że ryzykuję egzystencję swojej rodziny i tak dalej.  Zastraszanie w pełnej skali.

To był smutny okres… ale czy znalazło się
w nim trochę miejsca
na humor?
    Było dużo dowcipów, na przykład z Jaruzelskiego, aktualnej władzy oraz stanu wojennego. Teraz w internecie na pewno można je znaleźć bez problemu. Były tworzone oraz sprowadzane przez Zarząd Regionalny „Solidarności”. Oczywiście, rozprowadzanie takich dowcipów nie było oficjalne. Pamiętam, że najlepszym łącznikiem był PKS – przez wykonywanie codziennie swoich tras. Samochodów ogólnie było mało. Kierowca przywoził nam z Białegostoku i tutaj się kolportowało. Do  rozprowadzania materiałów w Sokółce (jak w czasie wojny) służyła także apteka usytuowana obok placówki PKS.
    Solidarność chciała zmian, ale pokojowo wprowadzonych. Mówiło się, że Polska to był najweselszy kraj bloku komunistycznego. Ludzie się bawili, znajdowali czas na zabawy, nie siedzieli smutni. Było chłodno, głodno, ale jakoś sobie radzili, korzystając z bliskiego sąsiedztwa  wsi. W tej chwili wspominam te czasy z sentymentem, ale powrotu do tego na pewno bym nie chciał.
Rozmawiał P. Białomyz

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.