galeria
"Nazywam się Czesława Bańkowska, urodziłem się 4 lipca 1929 roku w Sokółce. Nazwisko moje panieńskie Kowalewicz. Moja matka Marianna Kowalewicz, ojciec mój Antoni Kowalewicz. Ojciec przez kilka lat służył w policji w Sokółce. Mama była gospodynią domową, nigdzie nie pracowała, wychowywała mnie ponieważ byłam jedynaczką.
W czasie wojny ojciec był na froncie, a kiedy wkroczyli Sowieci ukrywał się u gospodarzy na wsiach, ponieważ Sowieci policjantów aresztowali. W czasie wojny, z nami zamieszkała nasza ciocia Leokadia Puszko, z synem Władysławem, z córką Halinką i maleńkim dzieckiem Joanną.
Wujek też policjant, w czasie okupacji sowieckiej nie ukrywał się, ponieważ chciał pomóc cioci i mamie przy wychowaniu nas dzieci. Któregoś dnia wziął wiaderko i poszedł pięć domów dalej po dobrą wodę na herbatę. I więcej już do domu nie wrócił. Został on aresztowany, sprawdziliśmy to w ten sposób, że zanieśliśmy do więzienia kanapkę, która została przyjęta. Znaczyło to, dana osoba jest w więzieniu. Potem jeszcze prosił o ciepłą bieliznę, po kilku tygodniach już go nie było, bo prawdopodobnie został przewieziony do Mińska. Mój tata cały czas był ukrywany. Kiedy miała być wywózka rodzin policjantów i oficerów toteż ukrywał się w lasach w okolicach Białegostoku.
Kiedy miała być wywózka, 12 kwietnia przyszedł do nas sąsiad i powiedział żebyśmy się ukryły gdzieś, bo zamówione są we wsi fury, czyli na pewno będzie wywózka. Moja mama z ciocią skryły się u tego pana w stodole, która była vis a vis naszego domu. Ja z Władziem i Halinką zostaliśmy ukryci u tego pana w domu. Maleńkie to dziecko półroczne, zabrała moja ciocia, która mieszkała też na tej samej ulicy z babcią i dziadkiem, ze staruszkami.
Zabrała tą maleńką Joasię, powiedziała, że jeżeli nas znajdą, to dziecko zginie, ponieważ było karmione sztucznie. Ukryła je nawet nie u siebie, tylko u swojej koleżanki.
Pamiętam, kiedy rano zaczęto nas budzić, gospodarz wyjął podwójne okno, okno to wychodziło na pole, dali nam na drogę suszonych jabłek i gruszek i kazali nam uciekać. My sobie szliśmy polem, patrzymy jest wykopany dół na fundament i leżą kamienie. Skryliśmy się w kamieniach i cichutko siedzimy żeby nas nikt nie widział i nie słyszał.
Nasze matki będąc w tej stodole, usłyszały jak podjechały pod nasz dom samochody z Sowietami i słyszą jak dobijają się do drzwi. Kiedy matki usłyszały, że będą łamać drzwi, postanowiły wyjść z tego ukrycia. Sowieci rozradowani kazali się pakować, gdy zobaczyli, że dzieci nie ma, kazali nas szukać. Chodzili po polu i szukali, my usłyszeliśmy jak ktoś chodzi i woła nas, wychodzimy, i mówią nam, że nasze mamy już są aresztowane. Przyprowadzili nas do mieszkania, pamiętam jak mama pakowała w jakieś kapy: pościel, jakieś ubrania. Kiedy już byliśmy na tym samochodzie prawie załadowani, zapytała czy może wziąć słoniny, to mamusia wzięła jeszcze tej słoniny. Dzięki tej słoninie, to mamusie wzięła jeszcze tej słoniny. Dzięki tej słoninie to przeżyliśmy tą drogę na Sybir. Nas zawieźli do cioci, żeby zabrać to maleństwo półroczne, dziecka nie ma, więc aresztowali ciocię, mówią: jęzeli nie oddacie rebionka, to pojedzie ona z nami. Tu zaczyna się tragedia, bo dziadkowie są starzy a ciocia jest jedyną opiekunką. Moja ciocia Leokadia Puszko zdecydowała, że Joasię zabierze, pojechali więc i ją przywieźli. Puścili wtedy ciocię.
Dowiedzieliśmy się przy okazji, kto na nas podpisał cyrograf. Nasz najbliższy sąsiad, ślusarz pan Bryczkowski, który był bardzo dobrym sąsiadem, któremu tatuś nie zrobił żadnej krzywdy.
Zawieźli nas do ustawianych wagonów, zaczęli ładować, rzucili nasze paczki, weszliśmy do tego wagonu, były porobione na dwie strony drewniane prycze. Prycze drewniane olbrzymie, że można się była na nich położyć, wyciągnąć ale siedzieć było ciężko, wysokiemu człowiekowi bo były podwójne. Cielęce wagony, zakratowane małe okienka i olbrzymie drzwi, zamykane z łoskotem.
Przy każdym wagonie stał Sowiet z karabinem. Pamiętam kiedy nam już kazano wychodzić, jak taki Sowiet tak mnie tym sztykiem, który był na karabinie, w pośladki popchnął i mówi „no polezaj ty Polka, czewo jeszcze stoisz”. No więc weszliśmy, okropny lament, wszyscy Polacy płaczą, to tak nas zwozili aż do późnej nocy. Dopiero na drugi dzień jeszcze dowieźli i wtedy późną nocą ten transport ruszył.
Pamiętam taki moment kiedy już transport ruszył i wagon jeden po drugim zaczyna jechać, rozległ się płaczący śpiew Polaków, Pod Twą obronę Ojcze na niebie. Wszyscy zaczęli śpiewać tą piosenkę, płakać, modlić się, gdzie nas wiozą na stracenie. Zresztą oni nie ukrywali, mówi, że nas wiozą na Kamczatkę, gdzie nie ma wody ani soli, tam padochniesz Polak. Tak żeśmy jechali."
opr. Edward Horsztyński