Zesłani na nieludzką ziemię... Część II [WSPOMNIENIA]

Zesłani na nieludzką ziemię... Część II [WSPOMNIENIA]

"Pierwszy raz otworzyli wagony w Wołkowysku, tam można było wyjść żeby się załatwić, kazali wchodzić pod wagony, ludzie nie byli przyzwyczajeni żeby się załatwiać jeden koło drugiego ale sytuacja zmusiła. Każdy wchodził pod wagon za potrzebą, w tym czasie wiem, że kilka osób uciekło. Reszta osób wróciła, tak jechaliśmy około miesiąca. Po drodze dawali nam zupę na pęcaku, okropną, przypaloną. Tak karmiono w drodze na Sybir.

Ponieważ to małe dziecko nie było karmione piersią, była rozpacz w naszej rodzinie. Ciocia jak się zatrzymywał pociąg, wysadzała rękę przez okienko trzymając jakąś poszewkę, ręcznik czy ściereczkę i prosiła, dajcie chociaż trochę mleka. Ludzie przywiązywali za sznurek butelkę i podawali mleko. Jeden dał uczciwie mleko, inny zmieszane z wodą. To dziecko zaczęło chorować, cały czas chorowało i zaraz po przyjeździe do Rosji, na Sybir zmarło.

Nas jak przywieźli do Pawłodaru, zatrzymał się pociąg, dalej torów już nie było, otworzyli wagony, zaczęły przyjeżdżać ciężarówki, nas ładowali i wieźli na olbrzymi plac. Duży plac, obudowany drewnianym płotem. Zwozili wszystkich.

Dziwnie czuliśmy się jadąc tym samochodem, patrząc, że dachy domów są niższe niż ten samochód, to były ziemlanki. Ludzie dziwni chodzą w jakiś koszulach, kobiety w prześcieradłach. Zawieźli nas na plac, po paru dniach trzymania nas tam, znów zaczynają ładować do samochodów i wiozą.

Nas przewieźli promem na drugą stronę Irtysza. Jechaliśmy pięć dni, po drodze zatrzymywali się upał był straszny, pić się chce. Gdzieś w sowchozie, poszli Polacy do Kazachów prosić pić.

Ja też poszłam z mamą, wyszła ziemlanki taka straszna Kazaczka, drapie się po głowie, mama tłumaczy na migi, że się nam strasznie chce pić. Ona wyniosła nam mleka, co to było nie wiedzieliśmy, teraz wiem, że to był airan, gotowane zakwaszone mleko, pomieszała paluchem i dała nam pić. Oczywiście wypiłyśmy bo byłyśmy spragnione.

Tak nas wieźli aż zawieźli nas do Akkulskiego miaso-mołocznego sowchozu, na fermę. Ten sowchoz miał cztery fermy i centralę. Wsadzili nas do ziemianki, było to pomieszczenie wykopane w ziemi, zrobione z rózeg obsmarowanych gliną, jak się dobrze nogę podniosło to na dach można było wejść.

Byli tam Polacy z Sokółki też. Sporo było. Najstraszniejsze były pozawijane w papierki paznokcie i włosy. Był to chyba ich zwyczaj, ich religia nakazywała tego nie wyrzucać. Tam mieszkaliśmy na jednej fermie, później nas przenieśli na drugą. Tam mieszkaliśmy w baraku, gdzie było nas około 40stu rodzin.

Pamiętam jak w pierwszym okresie, przychodzili Kirgizi, żeby nas oglądać, jakbyśmy byli innymi ludźmi. Oni patrzyli na nas, a my na nich. Potem dowiedzieliśmy się, że oni boją się słoniny, to my dzieci braliśmy po kawałku słoniny i do nich. U nich słonina to czuszka, to my im słoninę pod nos i oni uciekali.

Potem, gdy zamieszkaliśmy w tym dużym baraku, zaczęli nas zatrudniać. My dzieci byliśmy zatrudniani przy zbieraniu suchego nawozu, który służył za opał. Dawali nam worki, trzeba było biegać po stepie, gdzie chodziły krowy i zbierać.  

To był wyjątkowy sowchoz, gdzie było bydło, dlatego on się nazywał miaso-mołocznyj, bo oni zdawali dla państwa mięso, mleko. Jak się nasypało taką stertę suchego nawozu, to żeby zabezpieczyć na zimę to trzeba tym mokrym nawozem, brać ręką i obsmarować.

Na tym polegała praca dzieci i osób słabszych, a osoby młodsze zdrowsze były wykorzystywane do sianokosów. Gdzieś wyjeżdżały, bliżej wody tam były sianokosy, na takie sianokosy wywozili moją mamą. My zostawaliśmy z ciocią w domu, ciocia pracowała razem z nami. Tam mieszkaliśmy do 1942 roku, ale głód i chłód już nam tak dokuczał, że już myśleliśmy, że poginiemy.

Był taki moment, kiedy mama z ciocią dostały zawiadomienie z poczty, która była w centrali sowchozu, że przyszły paczki.

Poszły po te paczki, to była straszna zima, ludzie ubierali się w ten sposób, że jeden drugiemu pożyczał ubranie. Moja mama miała nogę małą, więc ktoś pożyczył wojłaki. Moja ciocia miała stopę dużą, więc pożyczyła kamasze, ponakładała dużo pończoch, pozawijały się szalami, szmatami i poszły. Poszła mama, ciocia, pani wołkowycka, wywieziona z majątku Wołkowycko, bardzo zamożna pani. Kształcąca się przed wojną poza granicami kraju, wywiezioną z jedyną córką Lalą. Daleko to było ponad 12 kilometrów. Póki doszły na pocztę już zaczynał się buran. Kirgizi, kiedy zobaczyli, że kierują się na fermę, mówili, nie idzi Polak bo padochniesz.

Buran był tak okropny, że już dochodząc do fermy odłączyły się. Pamiętam jak wchodzi mama oblodzona, nogi jak sople, ciocię jak zaczęli rozbierać to ubrania zdzierali prawie ze skórą. Nie było Wołkowyckiej, wyjechali konno kozacy ale nie znaleźli. Na drugi dzień przywieźli zmarźniętą na śmierć panią Wołkowycką."

 

Część pierwszą można przeczytać tu:

http://www.infosokolka.pl/artykul,zeslani-na-nieludzka-ziemie-czesc-i-wspomnienia.html

 

Edward Horsztyński

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.